
I idziemy sobie drogą, przypominającą bardziej drogę do ściągania drzewa z lasu niż szlak, ale mówiono mi, że dopiero mamy wejść na ten szlak, co prowadzi na górę, więc jak tak mówią, to idę dalej przed siebie. Co jakiś czas przecinaliśmy rzekę z zdjęcia obok.
Po kolejnych paruset metrach można poczuć się prawie jak w Ameryce. Konstrukcja przypominająca indiańskie namioty, Tipi, która pewnie służyła jako zadaszenie na ognisko. Bardzo fajny pomysł i ładnie to wyglądało.
I idziemy tak, przecinając co chwilę potok. Mostki się zmniejszają, trasa robi się coraz ładniejsza, więc niby wszystko gra. Wszyscy idziemy z myślą, że zaraz znajdziemy jakieś rozdwojenie dróg, i wejdziemy na szlak, który doprowadzi nas na szczyt. Aż tu nagle...


...no właśnie. Dochodzimy do rozdwojenia dróg, a tu szlaku nie ma! Okazało się, że popełniliśmy błąd na samym początku, wysiadając z aut. Powinniśmy od parkingu iść w odwrotną stronę niż poszliśmy. Jest godzina 11:30, i trzeba podjąć decyzję: iść dalej drogą, która idzie niby w stronę szczytu czy wracać się godzinę i iść odpowiednią trasą. Kierownicy wyprawy podjęli decyzję, że idziemy dalej, co później okazało się dobrą decyzją. No to idziemy. Trasa coraz bardziej się zmienia w strumyk, a przez potok trzeba było przeskakiwać już po kamieniach. I nagle kolejna niespodzianka. Trasa, którą szliśmy, zatrzymuje się nad potokiem, i dalej już nic nie ma.
I tu kolejna decyzja kierowników wyprawy, że idziemy potokiem do góry! Ja w myślach mówię sobie "coś czuje, że ta wyprawa będzie bardzo ciekawa". Dobrze, że były kamienie, to przynajmniej człowiek się tak nie zmoczył. Wspinamy się powoli po mokrych kamieniach, przy muzyce szumiącego potoku i śpiewu ptaków. Po kątach można było jeszcze zobaczyć kupki śniegu.
Po około godzinie marszu w "wodzie", o godzinie 12:30 kolejny postój. I już teraz szukanie gdzie wogóle się znajdujemy. Dookoła nas drzewa, krzewy, potok. Po odnalezieniu na mapie miejsca, w którym obecnie się znajdujemy, wyznaczanie trasy i podjęcie decyzji, że idziemy dalej w górę potoku.

Myślę "Nie jest źle. Widoki się jakieś pokazują, to znaczy, że się zbliżamy". 13:05 kolejna przerwa, bo wyjście nie należało do lekkich, i dalej wspinaczka do góry. Po chwili ukazuje się nam czerwony szlak, chyba ten, którym mieliśmy iść od początku.
Idziemy tym szlakiem, wychodzimy z lasu, i pojawiają nam się przepiękne widoki. Idąc dalej szlakiem, około godziny 13:20 zeszliśmy na chwilę z niego na przerwę do schroniska "Bene". Podobno schronisko utrzymują harcerze. Niestety wszystko było pozamykane i nikogo nie było. Po przerwie z powrotem na szlak i kierunek szczyt. Trasa już była lekka, w porównaniu z tym, co mieliśmy wcześniej. Około 14:05 zdobyliśmy szczyt.
Po zdobyciu Turbacza szybkie zejście do schroniska pod Turbaczem na obiad, zejście zajęło nam 25 minut i później już czerwonym szlakiem do schroniska na Starych Wierchach. Trzeba przyznać, że szlak, którym wracaliśmy, nie był tak ciekawy, jak ten którym wychodziliśmy. Czasami lepiej jest zboczyć z trasy :)
O godzinie 18:20 byliśmy już w schronisku na starych wierchach, a wyprawę zakończyliśmy o godzinie 18:55. Bardzo dziękuję dwóm kierownikom wycieczki, za to, że mogłem się z nimi zabrać na tą wyprawę, oraz za tak ciekawe doprowadzenie nas na szczyt, oraz reszcie uczestników wycieczki, za wspólnie spędzony dzień.
A teraz zapraszam na krótką relację z tej wyprawy.
Pozdrawiam, Konrad
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz